środa, 22 czerwca 2016

1. Lost in red

Nadchodził wieczór, co oznaczało zebranie. Zaszycie się we względnie bezpiecznym miejscu i przeżycie tam nocy, mając nadzieję na lepszy dzień, który nie nadchodził. Już nie bali się wojsk wroga ani tych, którymi zawładnęła choroba. To minęło, ale skutków wydarzeń nie da się tak łatwo zamazać.

Czarnowłosy chłopak wpatrywał się w grupę ludzi, których losy przypadkowo splotły się ze sobą. Podróżował z nimi od dawna. Podejrzewał, że minęło już kilka miesięcy, w których przeważały wędrówki, walki z innym o jedzenie i broń. Podszedł powoli do jednej z nielicznych dziewczyn. Na imię jej było Tessa. Siedziała na ławce i martwym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń. Wiedział, że już dawno się poddała. Nie chciała żyć, ale nie starczyło jej odwagi, by umrzeć. Usiadł obok niej.
- Jak się trzymasz? - zapytał. Robił to każdego dnia.
- J-ja przepraszam - wyszeptała. - Wiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać.
Nie odpowiedział. Miała rację. Czarnowłosy wręcz brzydził się osobami nieszanującymi własnego życia. Odetchnął ciężko i odchylił głowę do góry, wpatrując się w sufit zniszczonego budynku, w którym się zatrzymali. Mimo, że nie miał zegarka, umiał odczytywać godzinę w zależności od pozycji słońca na niebie. Oszacował więc, że dochodziła północ, a jego towarzyszy nadal nie było (dopiero teraz zauważyłam, że skoro jest noc to nie może odczytać godziny za pomocą słońca. Ups~ dop.autor). Dziwne. Wstał i poszedł do okna, ale jako że panowała ciemność i tak niczego nie zobaczył. Zirytowany, złożył usta w dzióbek.
- O której wyszyli i gdzie poszli? - zapytał dziewczyny. Sam niezbyt interesował się wyprawami, więc nie słuchał jak ich przywódca mówił o odprawie. Jakby się zastanowić to w ogóle nie słuchał co mówi ich przywódca. Nie znosił go i robił wszystko, byle tylko nie musieć z nim rozmawiać.
- Nie wiem - burknęła Tess.
Świetnie, pomyślał. Jak zawsze pomocna.
Podszedł do bagażów i omiótł je wzrokiem. Kucnął przed jednym z plecaków i otworzył go. W środku znajdowała się tylko woda i jakieś brudne szmaty. Całkiem możliwe, że ciuchy. Przejrzał pozostałe bagaże, ale nie znalazł tego, czego szukał. Żadnej broni. Przeklnął cicho pod nosem. Powtarzał im dziesiątki tysięcy razy, by zostawili chociaż marny pistolet. W końcu gdyby ktoś ich teraz zaatakował nie miałby się czym bronić.
Pokręcił głową i podszedł jeszcze raz do okna. Nie ma broni, nie pójdzie ich szukać. Chociaż z drugiej strony nie zostawiłby Tess samej, bo to nie skończyłoby się dobrze. W takich chwilach żałował, że są tutaj tylko we dwoje. Zawsze zostawali, podczas gdy inni rozchodzili się szukać jedzenia. Ona, ponieważ przeszkadzałaby. On, ponieważ nie chcieli go niańczyć. Na nic zdały się jego protesty. Co z tego, że był najlepszym strzelcem i poruszał się bezszelestnie? Dodatkowo mięśnie nie zastąpiły mu mózgu, jak to często bywało u szefa.

Podszedł do jedynego łóżka, które nadawało się do użytku i położył się na nim. Wiedział, że powinien pełnić wartę, dopóki nie wrócą, ale olał to. Będzie się martwić jak jutro obudzi się z wycelowanymi w niego pistoletami.

Następnego dnia obudziło go głośne walenie w drzwi. Szybko poderwał się i zaczął rozglądać za bronią, po czym przypomniał sobie, że żadnej aktualnie nie posiada. Chwycił więc jedną z oderwanych desek i zważył ją w dłoni.
- Lepsze to niż nic - Powiedział sam do siebie, po czym przeniósł spojrzenie na dziewczynę. Siedziała w tym samym miejscu co wczoraj i przerażona, wpatrywała się w drzwi. Zrezygnował z proszenia ją o pomoc.
Podszedł do drzwi, uprzednio opierając deskę o nie, tak by z drugiej strony dotykała ściany. Dzięki temu drzwi nie otworzą się na tyle, by ktoś przez nie przeszedł. W myślach modlił się, by w razie czego drewno wytrzymało. Powoli otworzył drzwi na szerokość ledwie kilku centymetrów.
- Kurwa, Mike! - Krzyknął jeden z mężczyzn. - Otwieraj te pierdolone drzwi!
Chłopak kopnął deskę, tak że ta przewróciła się. Drzwi swobodnie się otworzyły, a do środka wpadło 5 mężczyzn. Ostatni z nich pośpiesznie zamknął za sobą drzwi. Reszta padła na ziemię, ciężko dysząc. Widać było, że przed czymś uciekali.
- Co się stało? - zapytał. - I gdzie reszta? - Zagryzł wargę, wpatrując się w nich. Brakowało czterech osób.
- My... - Wydyszał brązowowłosy mężczyzna. - Oni nas zaatakowali, a później...
- Stop - warknął przywódca, który na imię miał John. - Za jakieś dwie minuty będzie tutaj tuzin ludzi.
- Czego chcą?
- Pewnie zaopatrzenia.
- Zajebiście.
Mike przyłożył rękę do czoła, w geście załamania. Następnie wpadł do pokoju, gdzie trzymali bagaże. Przywołał ręką towarzyszy.
- Weźcie najpotrzebniejsze rzeczy i ukryjcie. Tylko najpotrzebniejsze - podkreślił. - Te, których już nigdzie nie znajdziemy. - Gdy dwóch z nich zaczęło grzebać w torbach, odwrócił się do pozostałych. - Macie broń? - Ci tylko pokiwali głową, nie chcąc mu przerywać. - To teraz nie macie. Schowajcie ją, ale w łatwo dostępnym dla was miejscu i dajcie mi jeden pistolet. Już. - Popatrzył wyczekująco na Kevina. Mężczyzna słabo strzelał, więc to był najlepszy wybór. Gdy już miał w ręce broń, schował ją za pasek spodni i poszedł do salonu. - Weźcie deski - polecił. - Musimy się jakoś bronić.
- Mamy przecież pistolety - warknął John.
- Oczywiście, że mam pistolety - wycedził Mike, mierząc go wzrokiem. - Powiesz mi jak masz zamiar walczyć z tuzinem ludzi, mając do dyspozycji tylko cztery marne pistolety i mało amunicji?
- Możemy ustawić się w drzwiach i strzelać do nich!
- Idioto! Musimy ich wziąć z zaskoczenia!
- Nie musimy!
- Zamknijcie się! - Warknął Victor. - Nie mamy czasu!
- Ja tu ustalam zasady. - John odebrał Mikowi pistolet i kazał innym podejść do niego. - Będziemy ich otwarcie atakować, jasne?
- Zginiecie! - Krzyknął czarnowłosy, bezwładnie rozkładając ręce.
- Lepiej zginąć z bronią w ręku - odpowiedział John i poszedł w kierunku drzwi.
- Lepiej nie ginąć wcale!
- Nie ty tu rządzisz. - Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, a za nim inni. Mike ponownie został sam z Tess.
Czarnowłosy wpatrywał się jeszcze chwilę drzwi, po czym usiał na kanapie i schował twarz w dłoniach. W duchu przeklinał, że nie odszedł od nich, kiedy miał jeszcze okazję. Co prawda może mieć nadzieję, że wrogowie go przygarną, a nie zabiją. Byłby im za to wdzięczny do końca życia. Wstał i podszedł do okna. Nie widział nikogo. Ani nieznajomych ani jego cóż, teraz już pewnie byłych towarzyszy. Mógłby teraz spróbować uciec albo bronić się, ale nie widział w tym sensu. A jeśli będzie względnie grzeczny to może wykażą litość. Śmieszne. Chłopak pozwolił sobie na drwiący uśmiech.

***

Chwilę później do pomieszczenia weszli trzej nieznajomi mężczyzny. Na widok Mike złapali za broń i wymierzyli w niego. Jeden skierował broń ku Tess. Byli wysocy i dobrze zbudowani, więc nawet gdyby chciał z nimi walczyć i tak nie miałby szans.
- Podejdźcie tutaj. Żadnych sztuczek - powiedział. Miał przerażający ton głosu. Zimny. - Mamy waszych towarzyszy. Oddajcie broń.
Mike uniósł ręce do góry, w geście poddania i powoli zaczął iść w ich stronę. Co prawda miał ukryte ostrze w bucie, ale podejrzewał, że nikt nie zwróci na to uwagi. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, jeden z mężczyzn złapał jego ręce i wykręcił za plecami, dodatkowo przykładając pistolet do jego głowy. Pozostali wpatrywali się w dziewczynę.
- Teraz ty.
Tess była sparaliżowana strachem. Z jej jasnych oczy spływały łzy i co chwila szlochała cicho.
- Ona nie da rady - warknął Mike.
- Nie odzywaj się - Mężczyzna mocniej wykręcił jedną z jego rąk, na co chłopak cicho jęknął z bólu. Zacisnął zęby.
- W takim razie nie potrzebujemy jej. - Przywódca bandy uśmiechnął się zimno i strzelił do dziewczyny.
Mike zamknął pośpiesznie oczy, nie chcąc widzieć tej sceny. To, że nie lubił jej nie oznaczało, że życzył jej śmierci. W uszach dzwonił mu krzyk dziewczyny.
Otworzył oczy dopiero, gdy poczuł muskający go wiatr. Znajdował się na placu. Przy płocie siedzieli jego towarzysze. Byli związani i zakneblowani, ale przynajmniej nie martwi. Czarnowłosy ocknął się dopiero, gdy stanął przed nim przywódca. Podniósł odważnie głowę i patrzył w oczy mężczyźnie, chcąc pokazać, że nie boi się go.
- Aż taki jesteś dzielny? - zaśmiał się. - To wasi wszyscy ludzie?
- Tak - skłamał chłopak. Brakowało czterech mężczyzn. Nie wiedział czy żyją czy nie, ale i tak wolał nie dawać wrogowi informacji o nich.
- Mało was, nieprawdaż? - Złapał jego podbródek i jeszcze bardziej uniósł do góry. - Mam sposoby, by sprawdzić czy mówisz prawdę.
- Tak to wszyscy - powtórzył, siląc się na spokój. - Zostaliśmy napadnięci. Tylko my mieliśmy szczęście i przetrwaliśmy.
- Rozumiem. Uznajmy, że ci wierzę. - Puścił go. - Jeśli mnie okłamujesz wszyscy poniesiecie karę. Kto jest waszym szefem?
Mike opuścił głowę, tak by grzywka zasłoniła jego twarz u kątem oka spojrzał na Johna. Mężczyzna delikatnie pokręcił głową, wpatrując się w niego ze strachem. Czarnowłosy zacisnął usta. Chciał wydać go, ale nie mógł tego zrobić ze względu na drużynę, która nie byłaby zbyt zadowolona.
- Zginął w starciu - wyszeptał, przywołując na twarz fałszywe łzy. - Straciliśmy go i naszych najlepszych wojowników.
- To by wyjaśniało waszą słabą obronę - zakpił. - Zwiążcie go i dajcie do reszty. Zabieramy ich do Flincher.

--------------------
Dziękuję wszystkim za przeczytanie!


Pragnę zaznaczyć, że to moje pierwsze opowiadanie, więc nie będzie doskonałe. Początkowe rozdziały będą dosyć krótkie, a to dlatego, że ciężko jest mi pisać początki opowiadań. Mam nadzieję, że się nimi nie zrazicie! ^^